Polska, Zakopane
Grześ
21 kwietnia 2007; 405 przebytych kilometrów
Zdążyliśmy na busik dopiero o dziesiątej (a i to biegiem). Dwa dni temu gościu nie mógł zebrać ludzi przez pół godziny, a dziś staliśmy, taki był tłok. Ludzie się na weekend zjeżdżają.
Busk zawiózł nas do Doliny Chochołowskiej. Poszliśmy za całym tłumem, w kierunku Polany. Szło mi się okropnie, przez ten but. Właściwie to obie nogi mnie bolały, ale obtarcia nie stanowiły jakiegoś większego problemu. No i po co ja kupowałam te nowe buty? Jest tylko trochę lepiej niż w tamtych.
Na szlaku tłum, co niezbyt mi się podobało.
Polana cała fioletowa od kwitnących krokusów! Jak to cudownie wyglądało! Widziałam już krokusy w Tatrach, ale nie aż tyle! Coś pięknego! Weszliśmy na chwilę do schroniska i ruszyliśmy w górę, na Grzesia.
Na Grzesia też nie szło mi się zbyt fajnie, bo najpierw pełno zlodowaciałego śniegu i ślisko, a jak wyszliśmy z lasu, to w śnieg się zapadało. Ale widoki były super i w końcu wlazłam! Wzięłam dla Grzesia kamień z Grzesia :)
Mieliśmy wejść i zejść tą samą drogą, jednak tak się nie stało...
Na Grzesiu byliśmy o wpół drugiej, żeby zrobić pętlę przez Wołowiec, było zdecydowanie za późno. Mieliśmy zejść tą samą trasą, ale w końcu jeszcze poszliśmy na Rakoń z zamiarem zejścia z przełęczy zielonym.
Górka przy Wołowcu wydawała się niska. Były do niej trzy garby, które trzeba przejść. Ale najgorsze to, że w dali widać było to zejście w dół. I te wczorajsze stromizny to przy tym nic. Dobrze, że nie wyjęłam lornetki, bo na pewno bym nie poszła. Ale poszłam, choć przekonana za bardzo do tego pomysłu nie byłam. No bo jak to tak, na dole bylibyśmy pewnie o trzeciej i byśmy się nudzili. Pogoda super, więc czemu nie?